Trzeba wrócić do tematu związanego z odpowiedzią Doroty na mój list – Her-steria wobec he-storii. Rzucona rękawica została podjęta i trzeba “dać pola”, choćby odpowiedź nie do końca mnie usatysfakcjonowała…
Tak na marginesie, dla tych co nie wiedzą o co chodzi, testujemy w SDS-ie taką formę publicznej dyskusji. Chodzi o to by spersonalizować dyskurs, czyli rozmawiać na kwestie publiczne z konkretną osobą, ale z możliwością włączania się innych i przy zachowaniu formy pisemnej, archiwizowanej. “To taki eksperyment – i nie z zakresu budowania relacji rodzinnych, ale stowarzyszeniowych. Bo jesteśmy w jednym stowarzyszeniu i to zobowiązuje. Do czego to zobowiązuje, jeszcze nie wiem. Ale właśnie dzięki tej niewiedzy to będzie eksperyment!”
Droga Doroto!
Cieszy mnie Twoja zgoda: że
- “her-storia (…) – nie powinna polegać jedynie na dokonaniu swoistej korekty, na uzupełnieniu panteonu bohaterów o bohaterskie kobiety, wykazaniu, że kobieta także potrafi, jak mężczyzna, walczyć, rządzić, politykować, że ona również potrafi grać w tę militarno-polityczną grę, którą od wczesnych lat szkolnych zwykło się nam pokazywać jako historię naszego kraju czy świata. Bo rzeczywiście taka korekta nic w istocie nie załatwia. Co więcej, może utrwalać dotychczasową niesprawiedliwą – a przede wszystkim przez swoją ograniczoność fałszywą – optykę, sugerując przy okazji, że istotnie rola kobiet była skromna, tak jak stosunkowo skromne (liczbowo) było ich uczestnictwo w tradycyjnie rozumianej historii, takiej, jaką znamy z kart podręczników szkolnych”.
- “istnieje związek między odczarowywaniem historii poprzez dostrzeżenie optyki i działań kobiecych a a odczarowywaniem jej z perspektywy optyki i działań obywatelskich – bo tak jak z oficjalnego, poważnego przekazu o tym, jak toczą się dzieje świata, na które składają się dzieje wszystkich małych ojczyzn, wygumkowana została rola kobiet, działających na samym dole drabiny społecznej, tak nie docenia się roli działań – również z natury swej oddolnych – podejmowanych przez społeczników (obojga płci)”.
Taka zgoda daje dobrą podstawę do dyskusji, ale jej nie zastąpi. Bo nie wystarczy powiedzieć “trzeba ją inaczej opowiedzieć”, ale trzeba też dodać “jak?” A moje pytanie w liście brzmiało:
Jak – w kontekście Twoich przemyśleń – można by tę herstorię opowiadać, nie szukając kobiet-bohaterów, ale pokazując bohaterstwo i rzeczywiste znaczenie kobiet?
A Ty zgadzając się z diagnozą nie posunęłaś naszej sprawy do przodu?
Inaczej czyli inaczej…
Bo czymś niepokojącym jest podejście do rzeczywistości, które opiera się na przekonaniu, że tak jest niedobrze, ale pozostawia się wszystko po staremu. To tak jak wiedzieć, że nasz konsumpcjonizm jest podstawowym problemem cywilizacyjnym i po skonstatowaniu faktu, że pędzimy w przepaść, nie zmienić swoich nawyków ani o jotę. To prosty sposób na samosprawdzającą się przepowiednie, na katastrofę i wcale nie wiadomo czy wystarczająco piękną.
Czy więc da się walczyć z kulturową dominacją mężczyzn (przecież w dużej mierze nie tych konkretnych, ale tych dominujących przed lat stu i tysiąca, którzy wraz z większością kobiet przygotowali nam ten “pasztet”) nic nie zmieniając. To coś tkwi przecież w naszych głowach, w naszych zachowaniach, w instytucjach. Nie da się więc tego zmienić nie zmieniając przede wszystkim Się. Czy da się uzyskując w świecie męskich wartości sukces (np. zawodowy, wydawniczy, naukowy) zmieniając dominujący dyskurs? Czy nie trzeba właśnie inaczej? Ale do konkretów:
Obchody sukcesu czy porażki?
Z przyjemnością obserwuję jak 100 lecie niepodległości wykorzystane zostało do przypomnienia ruchy feministycznego. Z niecierpliwością czekam na możliwość obejrzenia “Siłaczek”. Za to z mieszanymi uczuciami czytam kolejne publikacje, w których uzyskanie praw wyborczych kobiet traktuje się jako mit założycielski. Było to niewątpliwie zwycięstwo, ale w dużej mierze pyrrusowe. Dlaczego? Bo było zwycięstwem w świecie, który jest z natury “męski”. Gdzie o historii decyduje ten kto ma władzę, władza zaś opiera się na zwycięstwie nad innymi (siłą lub w wyborach). Wywalczyły więc kobiety symboliczne zwycięstwo, które w niewielkim stopniu zmieniło ich sytuację. Polityczna równość okazała się równoznaczna z fikcją rzeczywistej równości i to za jaką cenę. Dynamicznie rozwijający się ruch feministyczny rozbił się na tej rafie. Hi-storia po raz kolejny pokazała nam gest Kozakiewicza.
W tradycyjnej historii sprawa jest prosta. Kobiety nie dojrzały do swych praw. Nie są wstanie się zmobilizować by osiągnąć odpowiednią liczbę mandatów, nie mają wystarczajaco dużo dobrych i chętnych kandydatek by potrafiły konkurować o poselskie mandaty z mężczyznami. Można to próbować wymusić parytetami, kwotami… Jeśli przyjmiemy taką narrację to już za rogiem jest zwycięstwo na miarę tego sprzed 100 lat. Wystarczy osiągnąć może 30% mandatów i … będzie kolejny “sukces”. Pytanie czy nie taki jak przed 100 laty?
A jeśli tu nie chodzi o wygranie w tej grze, nie dostanie się do męskiej historii, a opowiedzenie zupełnie innej historii. Może, ale jakiej?
Wybitne jednostki i jednostki niezbędne
Gdy czytam teksty o “drugiej połowie dziejów” odkrywam pasjonujący świat wybitnych jednostek. To uzupełnienie tych kilku jednostek płci męskiej, o których pamięta historia oficjalna. Ale to przecież nawet w sumie nie połowa dziejów. To może jakieś 5%. W jednej z piosenek, bodaj kabaretu “60-minut na godzinę” śpiewano “wszak jednostka to nic, dopiero zera zrobią z niej Wam miliony”. “Facetów” przynajmniej można czasem łatwo policzyć. Przecież mniej lub ładnie umundurowani ustawiają się w żołnierskie kolumny, pozwalając ładnie się opisywać na polach niezliczonych bitew, łatwo stając się liczbą z wieloma zerami. Kobiety są jakoś bardziej pojedyńcze…
Oczywiście nie chodzi nam o jednostkę otoczoną zerami, ale właśnie ciąg jednostek, które wspólnie tworzą historię. A jednostką jest nie tylko ten, co dowodzi, ale także ten, który niewiadomo czemu tych rozkazów słucha. Nie tylko ten co książki pisze, ale także ten, co je (za pieniądze albo z narażeniem życia) drukuje, rozprowadza, czyta. Nie ten co został wybrani, ale ten, który ich wybrał.
Leszek Nowak sformułował kiedyś tezę, że liczą się tak naprawdę tylko przegrane rewolucje. Może podobnie jest i w przypadku wojen. Nie jest ważne czy wygra ta czy druga strona, ale jak się zachowają ludzie po wojnie. Gdy patrzymy na historię Polski pod zaborami możemy zastanawiać się, że można różnie przegrywać. Można działać bez rządu, bez wodzów. Tworzyć kulturę i gospodarkę bez własnego państwa. Jeżeli by się okazało, że to wcale nie władcy tworzyli historia (choć dla nich ją pisano) to pozostaje pytanie, jak ją bez nich opowiedzieć. Bo tak opowiedziana może nie tylko przywróci sens życia tych wszystkich (w tym wielu kobiet) o których Historia nie chce pamiętać, ale także pokaże, że dzisiejsze przetargi polityczne, walki o władze z punktu widzenia historii maja mniejsze znaczenie niż nam się wydaje. A jak wreszcie historię przestaną pisać zwycięzcy, może zmniejszy się “parcie” na zwycięstwo?
No może na dziś wystarczy. Nie wiem czy tą wypowiedzią będziesz się czuła wystarczająco sprowokowana? Bo jeśli nie to po co będę się dalej wysilał 😉