Jak tysiące innych, podpisałam petycję do rządu o wycofanie się z planów wielkiej wycinki w Puszczy Białowieskiej. Wśród wielu podejmowanych ostatnio kontrowersyjnych decyzji politycznych ta wyróżnia się tym, że w żaden sposób nie da się jej skutków – na przykład w wypadku zmiany władzy – inną, właściwą, decyzją polityczną odwrócić. Jedni rwą włosy z głowy, inni powiedzą: a co tam, grunt żeby było ładnie, czysto i w kieszeni niepusto – a czy to będzie Puszcza Białowieska, Pustynia Błędowska czy Łazienki Królewskie – o to mniejsza.
I znów naród jak Morze Czerwone rozstępuje się na dwie strony, które patrzą na siebie jeśli nie spode łba, to przynajmniej z ogromnym zdziwieniem. Jedni nie rozumieją, o co ten krzyk, drudzy nie mogą pojąć, jak można powodu do krzyku nie dostrzegać. Mejlowe boje, jakie toczyłam z niektórymi przyjaciółmi w czasach walki o Dolinę Rospudy, uświadomiły mi, że to, co dla mnie jest bezdyskusyjną wartością, dla innych – wcale nie głupszych – taką wartością być nie musi.
Pominę tu nawet fałszywą z gruntu alternatywę „ludzie czy robaczki”, jaka według wielu osób najlepiej definiuje problem ratowania przyrody przed pazernością i głupotą ludzką. Są tacy, którzy zdają sobie sprawę z tego, że takiej alternatywy w istocie nie ma, że jest tylko patrzenie bliżej (czy drwal będzie miał pracę) lub dalej (czy jego dzieci będą miały czym oddychać), a jednak, chociaż trafia do nich argumentacja utylitarna, nie wzruszy ich taki na przykład opiętek białowieski, chrząszczyk, który żyje już tylko w naszej puszczy, albo inny, mniej swojsko zwący się żuczek, którego można spotkać podobno tylko u nas i w Japonii.
Wyznam, że sama nie wiem, czy ten przykładowy opiętek ma coś na kształt ogonka, ale przykra sytuacja, w jakiej się znalazł, on i cały ten leśny drobiazg zagrożony unicestwieniem, nieodparcie kojarzy mi się z innym drobiazgiem – równie swojskim i wyjątkowym na skalę światową, i równie zagrożonym. Mam tu na myśli ledwie dychające polskie znaki diakrytyczne – nasze swojskie ogonki, zawijaski, kropeczki, pogardliwie ignorowane w milionach esemesów, mejli i fejsbukowych wpisów, kwitowane wzruszeniem ramion i wydające się z tego powodu bezpowrotnie odpływać w niebyt.
To porównanie nasuwa się z kilku powodów, jednym z nich jest fakt, że i w sprawie robaczków językowych, i puszczańskich, równie trudno jest przekonywać tych, którzy – niegłupio przecież – mówią, że są rzeczy ważniejsze. Że ważniejsze, co się mówi czy pisze, niż jak się to robi w szczegółach. Że czy ktoś komuś robi łaskę czy laske wynika przecież z kontekstu. Że czy się w ściółce (czy tam sciolce) leśnej uwija 500 gatunków robaczków, czy 387 – las szumi tak samo.
Zwolennicy „racjonalnej gospodarki leśnej” i ci, którym ta „gospodarka” po myśli, mają swoje argumenty, mają je też ci, którzy optują (w praktyce, bo w teorii problem ich raczej nie zaprząta) za uproszczeniem, zekonomizowaniem procesu komunikacji i beztrosko są za nie gotowi zapłacić tysiącem drobnych „bledow”. Oczywiście z argumentami tymi można dyskutować, bo też wiele z nich jest – delikatnie mówiąc – nie do obrony. Wydaje się jednak, że nie w argumentacji rzecz, że linia podziału dotyczy w istocie imponderabiliów, oddziela dwa różne rodzaje wrażliwości. I jak to z imponderabiliami bywa – każdy ma swoją rację, a wszystkie te racje nie bardzo się dają sprowadzić do wspólnego mianownika, porównać i zważyć. Ot, jedni mają szacunek dla szczegółu, inni go nie mają…
Mogę więc tylko wyraźnie powiedzieć, co mówi mi moja wrażliwość: ja się na „oczyszczenie” polszczyzny i puszczy z nieważnych drobiazgów nie zgadzam, bo bez nich ani polszczyzna – polszczyzną, ani puszcza nie będzie już puszczą. Przemysłowy las pod rządek, bez „marnotrawstwa i zgnilizny”, i groteskowa niby-mowa? Nie, dziękuję. Miałabym z tym kłopot nawet, gdyby powody były lepsze niż te parę sekund nad komórką czy trochę kasy za deski.
Diabeł tkwi w szczegółach
(Odwiedzono 848 razy, 1 dzisiaj)