Przeczytałam starannie, Piotrze, twój kolejny list i jeśli dobrze zrozumiałam, twoim zdaniem ogólna diagnoza sytuacji, opisanie ułomności dotychczasowego modelu opowiadania historii, który gubi to, co właściwie najważniejsze, to za mało, trzeba szczegółów i konkretnego pomysłu na działanie, jakiejś sensownej strategii wprowadzenia zmiany, koncentrowanie się na diagnozie bez wynikających z niej czynów krytykujesz wprost z pozycji moralnych, uważając to za przejaw obecnego „niepokojącego podejścia”. Rozumiem, że jako zdeklarowanego zadaniowca uwiera cię słaby związek tego, co zdiagnozowane, rozkminione, z tym, co realnie się dzieje i robi, a jako urodzony rewolucjonista stawiasz pytanie „czy da się walczyć z kulturową dominacją mężczyzn” po staremu, trzymając się dotychczasowych reguł i nawyków. Ale…
Pomijając już kwestię samej diagnozy – która przecież w ogóle nie jest oczywista, dla niektórych może być wręcz objawieniem, a w każdym razie nadal jest silnie kontrowersyjna i z pewnością nie szeroko uświadamiana (czy działanie na rzecz zmiany świadomości, a tym chyba jest powtarzanie na różny sposób, że ta zmiana jest uzasadniona, to nie jedno z działań najważniejszych?) – wygląda na to, że masz pretensję do obecnej narracji wokół praw kobiet, tej odnoszącej się do historii przynajmniej, że przy całym tym zmasowanym rocznicowym ataku, przy całej swojej rewolucyjnej temperaturze, nie dokonała przełomu w narracji historycznej jako takiej, tak jak dotychczasowa patriarchalna historia skupiając się na jednostkach, nie na działaniach zbiorowych, na wybitnych osobach, nie najbardziej wpływowych, zorganizowanych gremiach i zapoczątkowywanych przez te gremia procesach.
„Opowiadanie własnej historii, a nie wdarcie się do historii męskiej”, piszesz… ale czy właśnie podchodząc do tego w ten sposób, nie próbujesz patrzeć na ruch kobiecy bez uwzględnienia jego wynikającej z całej historii systemu patriarchalnego specyfiki? Czy twoje wymagania nie wynikają z zastosowania tej samej, tradycyjnej, ukształtowanej przez „stary świat” miary? Bo moim zdaniem, historia kobiet to właśnie historia głównie (powtórzę – głównie) indywidualna.
Wiemy, jak wyglądały bariery w dostępie kobiet do sfery publicznej (a mam na myśli nie tyle regulacje prawne zabraniające kobietom zrzeszania się, które, jak wiemy, istniały, co utrwalone, by nie powiedzieć – zabetonowane na mur, przekonanie, że jedynym i właściwym miejscem realizacji potrzeb społecznych kobiety jest dom i rodzina).
Piszesz o mężczyznach ustawionych w szeregi, w mundurach, i to jest chyba kluczowa obserwacja, tyle że nie tylko wojsko, bo liczne były instytucje, gdzie mężczyzna mógł kultywować swoją potrzebę przynależności, zbiorowego namysłu czy wysiłku, gdzie decydowano o podejmowaniu nowych dzieł, gdzie mogły się ścierać opinie i rodzić nowe idee. Kobieta nie tylko nie miała tam wstępu, ale też nie miała żadnego żeńskiego odpowiednika tych instytucji. Mam na myśli różne gremia polityczne, gimnazja, akademie czy uniwersytety, a obok wojska także różne inne służby publiczne, system urzędniczy, dyplomację, różnego typu towarzystwa i związki, ale również w wyższych sferach społecznych – męskie kluby, te od wspólnego spędzania wolnego czasu, w niższych – zwykłe knajpy, gdzie faceci po pracy mogli się dogadać, a kobiety mogły bywać, poza kuchnią, w jednym tylko, stanowczo przedmiotowym, charakterze.
Czy może z tym konkurować np. instytucja (wybitnie sezonowa) zbiorowego darcia pierza na wsi, jedna z dramatycznie nielicznych okazji do stworzenia choćby krótkotrwałej kobiecej wspólnoty? Miejsce kobiety realnie i rzeczywiście było w czterech ścianach domu, jej przemiana, niezbędna, by dostrzec potrzebę walki o zmianę wokół, mogła więc zajść głównie w domu. Obowiązujący wzorzec nie tylko izolował kobiety od sfery publicznej, ale też izolował je wzajem od siebie. A przy tym z racji braku dostępu do wykształcenia, wyłącznego skupienia na ciężkiej pracy lub na tych błahych dziedzinach, które im jako jedyne pozostawiono (opatrując je stemplem „prawdziwej kobiecości”), kobiety dla siebie samych były nawzajem najsurowszymi recenzentkami i cenzorkami, z pozycji moralizatorskich deprecjonując każdą żywszą myśl czy nie daj Bóg działanie tych, które widziały potrzebę emancypacji. Nie należały do obowiązkowego zestawu cnót kobiecych ani odwaga, ani niestandardowe myślenie, ani zainteresowanie sprawami publicznymi, ani obrona własnych przekonań. Naprawdę, jedynie najsilniejsze, najbardziej niezależne intelektualnie, niepokorne jednostki mogły mieć dość wewnętrznej siły, by bez mocy wynikającej ze społecznego wsparcia sprzeciwiać się zastanemu porządkowi. A ty mówisz – phi, znowu te jednostki…
Piszesz też o opowiadaniu historii bez władców, bez wodzów, i to brzmi świetnie: „A jak wreszcie historię przestaną pisać zwycięzcy, może zmniejszy się „parcie” na zwycięstwo?”. Brzmi naprawdę super, ale…
Rozumiem, że od ruchu kobiecego, który tak pięknie, tak rewolucyjnie się rozwija, oczekiwałbyś, żeby przyniósł nam wszystkim jako całemu społeczeństwu jakąś „dobrą zmianę”, przewartościowanie dotychczasowego podejścia, zamiast się fiksować na swoich – czyli kobiecych – prawach i korzyściach. Problem w tym, że kobiety mozolnie przełamują dopiero teraz ten sposób funkcjonowania społecznego, do którego wszystkie byłyśmy, niemal „od zawsze”, socjalizowane, to przekonanie, że dbać o własne sprawy jest po prostu nieładnie. Że zanim się coś powie, należy się zastanowić, komu się to nie spodoba i czy ktoś przypadkiem nie wie lepiej, zanim się coś przedsięweźmie, czy innym przyniesie to korzyść, zanim się zadziała, czy nikogo to nie urazi, a gdy powie się „my”, prędko trzeba dodać „oczywiście nikogo nie wykluczamy”. Przełamywanie zinternalizowanych prawideł, za którymi stoi cała wielowiekowa tradycja, cała współczesna patriarchalna kultura i proces wychowawczy – zarówno w rodzinie, jak i w systemie publicznej edukacji – któremu każda z nas została poddana, to bardzo trudne zadanie. Trochę jakby żądać od ryby, żeby się wychyliła z wody i spojrzawszy na nią z góry, potrafiła powiedzieć „oto woda”, i opisała ją niezależnie od własnych dotychczasowych rybich doświadczeń, a następnie się od niej zdystansowała (ta metafora ma oczywiście swoje ograniczenia, bo woda dla ryby jest jedynym możliwym środowiskiem życia, podczas gdy dla człowieka aktualnie obowiązujący wzorzec kulturowy już nie). Więc może trzeba pozwolić temu kobiecemu ruchowi, by nie grzeczniał, nie wygładzał spódniczki, żeby podobać się wszystkim, żeby mógł bez ograniczeń wykrzyczeć na różne tony swoją odkrywaną na nowo tożsamość…
Piszesz o tym, jak nieoczekiwanie łatwo rozmywa się ruch społeczny – że wystarczyć może na przykład pewien ograniczony, niewystarczający sukces, jak to się stało z uzyskaniem praw wyborczych. Czy nie tak może zadziałać ponowne wprzęgnięcie kobiet w walkę za cały świat, zanim jeszcze poczuły się w prawie do własnej wspólnotowej odrębności? Wezwanie „dziewczyny, wszyscy tu musimy pracować nad zmianą, nie wyrywajcie się przed szereg ze swoimi problemami (partykularnymi interesami)” brzmi dziwnie znajomo. Zresztą wiemy, że dokładnie tak mówiono np. „dziewczynom Solidarności”, które następnie z historii zgrabnie wygumkowano… Dziś też dają się słyszeć ze strony działaczy opozycyjnych napominania aktywistek kobiecych, by robiły to, co robią, lepiej, inaczej, rozumniej. By brały pod uwagę szerszy kontekst, interes nas wszystkich, polityczne uwarunkowania i ograniczenia…
Myślę, że przykładanie do kobiet szablonu „wąskiej grupy interesu”, która musi zrozumieć, że funkcjonuje w szerszym kontekście i powinna się wykazywać zrozumieniem dla wszystkich innych niż własne dążeń, jest błędem. Żadna inna grupa odkrywająca swoją niesprawiedliwą pozycję i ruszająca do walki o własne prawa nie podlegała takiej wielowiekowej „grzecznościowej” tresurze. Bez uwolnienia się z tego gorsetu walka kobiet nigdy nie będzie skuteczna.
Więc „Jak (…) można by tę herstorię opowiadać, nie szukając kobiet-bohaterów, ale pokazując bohaterstwo i rzeczywiste znaczenie kobiet?”. Nie sądzę, żeby ci się spodobała moja odpowiedź. Podejrzewam bowiem, że nie da się tego zrobić inaczej, niż opowiadając pojedyncze losy, indywidualne zmagania, pokazując, z czym w istocie musiały się mierzyć zwykłe kobiety i dlaczego w tej swojej codziennej zwykłości nierzadko działały bohatersko. Po prostu trzeba mówić o pomijanej dotąd opresyjnej codzienności, o widzialnych i niewidzialnych, tych mentalnych, barierach, które były dla naszych prababek prawdziwymi pułapkami.
Musimy się przyjrzeć z bliska samemu życiu – czym ono było np. na przełomie wieków XIX i XX dla niepiśmiennej dziewczyny ze wsi, która trafiała do miasta na służbę lub do fabryki (inne „kariery” były przed nią zamknięte, poza najczęstszą – dziewczyny ulicznej). Jeśli na służbę – trwającej, często do śmierci, w wymuszonej samotności (niekoniecznie w celibacie, bo przecież panu czy wchodzącym w życie paniczom odmówić nie mogła), pracującej bez limitu czasowego – całą dobę, kiedy tak się państwu spodobało; jeśli do fabryki – rodzącej z narażeniem życia kolejne dzieci, po kilkunastogodzinnym dniu pracy obrabiającej wszystkie prace w nędznym gospodarstwie domowym, po nocach cerującej, piorącej, szyjącej – bo trzeba pamiętać, że nie ma wówczas mowy o tanich, ogólnodostępnych ubraniach, ubrania się szyje u krawca lub dziedziczy do zupełnego zdarcia.
Albo czym to życie było w XVII w. dla dziewczyny w zbiedniałym szlacheckim dworku, od rana do nocy ciężko pracującej fizycznie wokół rzeczy, które dziś załatwiamy, nawet tego nie dostrzegając – piorącej obfite, długie suknie, obowiązkowo – bo to skromne – powłóczące po błotnistej ziemi, bez pralki, bez detergentów czy odplamiaczy, hodującej zioła do kuchni i apteczki, wytwarzającej ręcznie całą masę utensyliów, które kupujemy co dzień za grosze w sklepie, pracującej od świtu ramię w ramię ze służbą wokół zapasów na zimę, niezliczonych przetworów i innych produktów niezbędnych dla przetrwania w autarkicznym z konieczności przedsiębiorstwie, jakim było ówczesne gospodarstwo. A przy tym niemającej prawa do zwykłego odpoczynku, w wolnej chwili muszącej zająć ręce czymkolwiek, choćby najzupełniej pozbawioną sensu kolejną mereżką na niepotrzebnej nikomu chusteczce, bo bezczynne ręce to grzech… No i żyjącej w świecie licznych zakazów i nakazów, których przekroczyć nie było wolno. A jeśli którejś udało się liznąć odrobinę nauki, czekała na nią co najwyżej kariera nauczycielki lub guwernantki, związana również z wymuszoną samotnością. No, chyba że ktoś się połaszczył na jej mizerny posag albo młode wdzięki, co najczęściej wcale nie oznaczało wyzwolenia.
A są jeszcze przecież niepiśmienne kobiety wiejskie, nie tylko harujące w gospodarstwie, ale też będące „walutą” lub „lokatą” w rozmaitych gospodarskich układach. Są stare panny wszystkich stanów, które zajmują miejsce na samym dole drabiny społecznej, często nie mając nawet podstaw egzystencji… Tak, są i panny z dobrych domów, choć to przecież procent znikomy. Ale i one nie mają prawa do samych siebie, wytycza im się skrajnie wąską przestrzeń aktywności, handluje nimi dla wzmocnienia rodziny, prestiżu, podreperowania rodzinnych finansów.
Ta opowieść ma wiele odmian, dotyczy różnych czasów, różnych stanów, można ją snuć dalej i dalej, właściwie bez końca. Ale czy to w ogóle herstoria? Dla ciebie pewnie nie. Czy są tu jakieś bohaterki, które organizują się i zmieniają wspólnym wysiłkiem świat? Jakieś warte zauważenia procesy historyczne, ruchy społeczne itp.? Cóż, pewnie gdzieś są, ale czy wyłuskując je i eksplorując, nie popełniamy tego samego grzechu, który popełniają historycy spod znaku szabli i buławy – zagubienia tego, co w życiu naprawdę się liczy?
Czy zadając pytania tak, jak je zadajesz, nie oczekujesz w istocie odpowiedzi zgodnych z taką wizją historii, w której liczy się jedynie ukształtowana w męskim świecie forma uczestnictwa w życiu publicznym?
I czy można w ogóle dokonać jakiegoś uogólnienia, jakiejś twórczej syntezy tej przeszłości w jej wymiarze codziennym bez popadania w utrwalone przekonania o tym, co jest istotne, a co w poważnej analizie należy pominąć – jako jednostkowe, emocjonalne, niewpływające wprost na znaczące drgnienia dziejów i kształtujące historię procesy?
PS
Rozgadałam się niemiłosiernie, co gorsza, nie mam pewności, czy udało mi się powiedzieć to, co powiedzieć chciałam (możesz mnie jednak wypunktować i może broniąc się, dojdę sama ze sobą do porozumienia w tej sprawie 😉